I
Była jedną z wielu,
jedną z trzech córek ,jedną z uczennic z rodzaju tych, co to wypełniają polecenie
pani niemal z namaszczeniem; mieszkanką prowincjonalnego miasteczka, które okres prosperity miało ze sobą, gdzie
jedyne, co ją czekało, to nuda przez duże N, marazm wyzierający z każdego kąta zachowanych kamienic i mąż z lokalnej „ferajny”. Niezauważalna, cicha, spokojna. Nie zwracała na siebie uwagi, nie przykuwała oczu. Urodą zresztą też nie grzeszyła (fizjonomię miała raczej oryginalną niż klasyczną).
Żyła jakby obok siebie. Od dzieciństwa jej braćmi i siostrami były emocje, tak skutecznie skrywane w jej wnętrzu, a jednocześnie gotowały się w niej
niczym magma wulkaniczna. To one nią rządziły, zwykle uśpione, dochodziły do
głosu w ‘krytycznych’ momentach. Dumna, nie pozwalała zbliżyć się do siebie; litość jej okazywana dusiła wątłą pewność siebie w
zarodku. I tak sobie rosło to niebożę, „ na chwałę Pana”.
*
Siedziała w pokoju przy biurku. Zasłony gęsto powiły okna, przez które wściekle próbowały się przebić promienie słoneczne. W pokoju panował przyjemny półmrok. Nie był jednak odzwierciedleniem jej duszy, a tylko chwilowym
zobrazowaniem nastroju.
Każdy czuł się upoważniony, nie
wiadomo z jakiego powodu, do pouczania jej i mówienia, co jest dobre, a przede
wszystkim, co p o w i n n a. Na przykład: życie solo nie dokuczało jej, za to jej życie solo
dokuczało innym. Bo mężczyzna musi być, żywy lub martwy. Jego brak to coś jak
UFO, istne kuriozum, na dodatek ochrzczone feministycznym wybrykiem, nie
wiedzieć czemu.
Czasami ogarniał ją smutek i rozrzewnienie, zupełnie podobnie gdy kończy się sierpień i nieuchronnie zbliża się jesień. Takie poczucie straty, choć niczego nie utraciła. Żal gościł w niej i
nie dawał się wypędzić. Dopadało ją to nagle i diametralnie zmieniało perspektywę. Stan ten
utrzymywał ją niczym w zawieszeniu. Wykonywała wszelkie obowiązki, chodziła do pracy i
potrafiła nawet fuknąć na wpychającego się do pociągu mężczyznę. Ale czuła, że żyje na
powierzchni, a zarazem topi się w swoim
jestestwie. A tak naprawdę w tym
momencie pragnęła tylko
dotknąć prawdziwego życia.
Wielokrotnie chodziła przyglądając się szybom
wystawowym. Wyglądała tam siebie, poszukując w swym odbiciu odpowiedzi na niewypowiedziane pytania. Dzisiejszy poranek
nie należał do najmilszych. Zimno (ach, ta kamienica), scysja z babką (uchowaj Boże przed
domem wielopokoleniowym; amen) i próba przeistoczenia swojego wyglądu w
wizerunek kobiety sukcesu, a przynajmniej do niego dążącej. Ki diabeł podkusił ją, by z
samego rana o b n o s i ć s i ę (cytat za babką) ze swoim zdaniem. Już nawet nie pamiętała, o co chodziło, a jedynym
wnioskiem, jaki utkwił w jej pamięci było to, iż w hierarchii tego domu zajmowała miejsce dziwaka. I to pełnoetatowego. Ciągle zapominała, że ten dom ma
swoje prawa i „vox populi, vox Dei”, a zatem zdanie własne, a już odmienne
nie jest mile widziane. Czuła się tłamszona,
ugniatana po kolei przez każdego członka rodziny na jego modłę. Jakimś dziwnym
sposobem wykalkulowali, że człowiek prawie przed trzydziestką, bezdzietny, o iście wielce mówiącej cesze „brak zdolności kredytowej” jest idealnym
kandydatem do pouczania i obsztorcowywania niczym sztubaka.
Jej życie to
było 90 procent drobiazgów i 10 procent Spraw Wielkiej Wagi. Starała się
cieszyć z najmniejszych sukcesów, tych drobnych i tych spektakularnych (tych
niestety było mniej). Ale radość ta była tylko jej udziałem- sukces był
kwitowany uśmiechem i po sprawie. Tak jakby było to banalne i możliwe do
osiągnięcia przez każdego. Jej sukces był zwykle okupiony ciężką pracą. I znów
była niewidzialna. Odkąd sięgała pamięcią przechodziła przez ten rytuał- prymuska-
nic, osiągniecia sportowe- nic, konkursy szkolne- nic, immatrykulacja- nic. Nic
nie mogło wzruszyć w posadach niewzruszoności jej rodziny. Normalne betonowe
postacie, istny Stonehenge. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy jakby umarła, przez
3 minuty też by się uśmiechali, a potem liżąc lody rozeszli się.
Zawód. Po
raz kolejny zawód.
*
Linia męska jej
rodziny pozostawała niejako w
tle- na co dzień jej ojciec
znikał w swoim aucie, które przeszło transformację ustrojową w taxi, wuj był na emeryturze i siedział w domu (dosłownie siedział), a
szwagrowie prowadzili własne
mikrofirmy. Wszyscy byli wielkimi nieobecnymi, ale w rodzinnym układzie sił stanowili
gabinet cieni. Jednakże patriarchat królował w tym mieszkaniu i uzurpował sobie prawo
do nieomylności. Ale
fakt, że własna matka, ciotka, siostry i babki dołączały do chóru
klakierów mężczyzn było więcej niż policzkiem. I to w imię rodzinnej zgody. W tych
momentach, momentach ‘zdrady’, tak swoiście przez nią postrzeganej, jej wewnętrzne królestwo czuło zagrożenie jak
przed najazdem Atylli. Ich stereotypy, szufladki i „co ludzie powiedzą” były wypuszczane jak sfora głodnych ofiary i krwi Hunów, a wszystko to w wydaniu dusznej
atmosfery miasteczka. To powodowało, że nie miała się z kim podzielić własnymi przemyśleniami. Dodatkowo i paradoksalnie odkąd bliżej siebie
mieszkali, tym mniej mieli sobie do powiedzenia: siostry nie miały czasu, skupione na pracy w domu i domu w pracy, babki
(na jej lub ich nieszczęście) wiodły swój second life w serialach, zaś ciotka z matką miały swój świat w
salonie fryzjerskim, który razem prowadziły od wielu lat. Brakowało jej żywego człowieka. Niby
mieszkała tu od
dziecka, ale nie znała prawie
nikogo- ci ciekawi świata dawno
porzucili sentymenty regionalne i dzierżąc w dłoni 'one way
ticket' wyjechali. Ci, co zostali, tworzyli chyba jedną klikę, z którą nie potrafiła się dogadać. Prócz
przypadkowych spotkań na ulicy i
zagadywań co słychać, nie miała kontaktu z ludźmi z miasta.
II
- No idź, nie
w......j mnie! - udała, że nie słyszy słów młodego faceta
za sobą, który widocznie szybciej
potrzebował przejść przez światła.
Skuliła się w sobie.. Nie, żeby się bała, ale zwyczajnie nie wiedziała co mu odpowiedzieć. Tym samym..? To była jej pięta achillesowa- brak umiejętności obrony
przed słowną agresją. Brzydziła się oralnym rynsztokiem, nie potrafiła odpłacić pięknym za nadobne. Komuś z boku mogła się wydawać wychuchaną paniusią, co to dopiero wypuszczona spod ochronnego parasola rodziców uczyła się życia, jego
ciemnych i jasnych stron oraz ulicy. Trudno. Taka jej uroda.
*
Wspominała swoje pierwsze szkolenia integracyjne. Urocze
hoteliki i większe pensjonaty, ogniska, kościółki barokowe, jazdy konne i inne
paintballe. Wszystko fajnie, do momentu odfajkowania treści merytorycznych.
Teraz zaczyna się! Zacieśnianie więzi
grupowych, oczywiście. I niestety atmosfera pryska, powietrze uchodzi z balona.
Puff!!! Już wszyscy nie są tacy kompetentnie nadęci, a wentyl wytrenowanych
umiejętności społecznych ślicznie wypuszcza nieciekawe smrodki o każdym. I to,
że Magda wylądowała z Jackiem w pobliskich platanach (samoluby, mieli jointy)
to najjaśniejsza chmurka na tym korporacyjnie niebieskim niebie.
*
„Wspaniale
wyglądasz!”, „Zeszczuplałaś”, „To wszystko jest bardzo smaczne, a ten kotlecik
to niebo w ustach!”, „Twoje dzieci są bardzo kreatywne…”, „Wszystkiego dobrego
na nowej drodze życia!”. Kurtuazyjny zachwyt, dyplomatyczna odpowiedź,
uprzejmość....Jeden wielki rzyg. Obłuda, sztuczne uśmiechy, kłamstwo ubrane w
idealnie skrojone na miarę słowa. Czy ktoś w to wierzył? Chyba idiota. Ko, ko,
ko, ko, ko…..Kurnik.
III
Onanizowała się
z myślą o Creyzim. Creyzi był jej eksfacetem, z którym nie mogła się dogadać na
żadnej płaszczyźnie prócz łóżka. Prawie co wieczór kochała się z samą sobą i
podpalała się wyobrażeniem o nim. Facet był uosobieniem ognia. Z nim się nie
flirtowało, z nim się szło do łóżka bez zbędnych ceregieli. Nie musiał wiele
robić, był typem, którego samo pojawienie się w sypialni uruchamiało pokłady
kreatywności seksualnej. Nic nie było tabu, nic nie szokowało. Wspomnienie o
nim rozpalało jej wyobraźnię.
Myśli szybko
przelatywały, zamknęła oczy. Mężczyźni, chłopcy…Nie było ich znowu tak wielu,
ale znów poczuła się zużyta, zupełnie niczym bateria. Związki, zasadniczo
przelotne, nic jej nie dawały, podskórnie odczuwała, że każdy facet odchodząc
coś zabrał, jakąś jej cząstkę, zostawiając pustostan. Nie czuła się wzbogacona,
raczej wyprana i odarta, z plecakiem doświadczeń. Jeszcze tego do końca nie
rozumiała. Każdy związek ja przecież czegoś nauczył, a mimo to stała się
w dziwny sposób uboższa…
Wróciła myślami
do Creyziego…
*
Wstała i
poczuła się piękną kobietą. Spoglądając w lustro widziała skrzące się włosy,
rozświetloną cerę, błyszczące oczy. I najpiękniejsze było to, że nie sprawił
tego, jak to jej ciotka lubowała naświetlać, mężczyzna. To był ten dzień, kiedy
czuła się silna, pewna siebie i z jasno zorganizowanym planem życiowym. To
dodawało jej sił witalnych.
- Mocy przybywaj!
-wystrzeliła ramiona w górę.
Tak, miała w
sobie Boginię. Tą boginię którą ma każda kobieta, a którą wiele sprowadza do
roli skromnego kopciuszka.
*
-Niewiele tego jest…
- mruknęła do siebie, ogarniając wzrokiem dorobek swojego 29-letniego żywota.
Dwie akwarele, całkiem sporo biżuterii, nieco zdjęć i albumów, dwie potężne
walizki ubrań, laptop, kieliszki do wina, nie wspominając o skromnej
biblioteczce. Łącznie: dwie walizy i pudło. Kurier miał przyjechać o 6:00. Nie
taxi, bo ojciec znał wszystkich i wszyscy ojca jako taksiarza, więc jej
misterny plan spaliłby na panewce. Zatem kurier zamówiony (weźmie prawie
wszystko). Pozostawało tylko czekać. To jej czas. Właśnie nadszedł.
IV
Otrząsnęła się.
Te wszystkie myśli i wizje jak rekapitulacja jej księgi życia. To wszystko było
dziwne, sen na jawie. Po prostu. A dziś jest TEN dzień. Stała na rozdrożu.
Wczoraj była jeszcze wszystkiego pewna i spokojna we własnym wyborze, dziś
każdy gest, każde zdarzenie urastało do rangi znaków ostrzegawczych opatrzności
bożej. Nawet mały Budda z jej bransoletki uśmiechał się znacząco. Czyżby mrugał
porozumiewawczo?
Ubrała się
szybko.
Zrobiła
makijaż.
Wyszła prędko.
Tylko na
skrzyżowaniu mała dziewczynka spojrzała na nią.
A potem nie
było już niczego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz